Ważnna InformacjaSzanowni Państwo, w celu świadczenia usług na najwyższym poziomie, w ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Jeśli nie wyrażają Państwo zgody, uprzejmie prosimy o dokonanie stosownych zmian w ustawieniach przeglądarki internetowej.
[x] zamknij
zamknij i nie pokazuj tego komunikatu ponownie [x]

Nasi partnerzy

Relacja z wyprawy Polskie Wybrzeże zimą 2013

Zapraszamy do zobaczenia na naszej stronie filmowej relacji z wyprawy.

Dziękujemy naszemu koledze Tomkowi  "Aniols"  za tak profesjonalny montaż.

 

http://www.teamkayak2.pl/filmy

 
 
 

Pomysł i przygotowania

 

Po przepłynięciu trasy Bornholm- Kołobrzeg zimą 2012 chodziły nam różne pomysły na następne wyprawy.  Wpadłem na pomysł żeby przepłynąć z Murmańska na Nordcapp (500km).  Niestety im bardziej zagłębiałem się w ten plan, tym bardziej nierealnym się on stawał. Odpowiedzi z rosyjskich biur podróży nie napawały optymizmem. Za dużo papierów, pozwoleń itp. , które nie gwarantowały nam tego, że gdzieś na morzu północnym nie zatrzyma nas rosyjski patrol i nie przerwie wyprawy. Może popłynąć na śródziemnym, może gdzieś w Azji?

Jednak lokalny patriotyzm  przemówił za Bałtykiem.

 To nasze morze i jeszcze na naszym podwórku jest dużo do zrobienia. Padło na linię brzegową Polski.  Oczywiście zimą. To niby niewiele: 450km do pokonania. Lecz zimą pływa się zupełnie inaczej jak latem. Minusy na termometrze i zimna woda. Zimne noce i bardzo krótki dzień wcale nie ułatwiają zadania.  Proste czynności na które latem nie zwracamy uwagi  zimową porą potrafią dłużyć się w nieskończoność.

Jak już mieliśmy plan to trzeba było przystąpić do jego realizacji. Zaczęliśmy przygotowania.

Podstawową rzeczą jaka była nam potrzebna była odpowiednia odzież kajakowa, która nada się na warunki w jakich mieliśmy płynąć przez prawie dwa tygodnie.  Janusz z Aquariusa trafił z propozycją w dziesiątkę.

 

Wybraliśmy zestawy z serii X4 od Peak UK. Oprócz tego od Aquariusa otrzymaliśmy również kajaki. Każdy z nas wybrał coś innego.  Kajaki Sea Emotion, Sea Dimension i Sea Lion czekały na nas w Żukowie. W między czasie zakupiliśmy też żywność liofilizowaną  na całą wyprawę. Andrzej załatwił po super cenach zimowe śpiwory i namiot wyprawowy firmy Husky. Ponadto potrzebowaliśmy jeszcze ogrzewaczy chemicznych, porządnej bielizny i wielu drobiazgów, które ułatwiłyby nam wyprawę.  Bardzo ważnym elementem odzieży były rękawice, których długo szukaliśmy. W końcu zakupiliśmy rękawice Musto dla żeglarzy. Oprócz tego do bagażu trafiły też stare sprawdzone rybaczki, neopreny, zapasowe czapki, kora z brzozy do rozpalania ogniska, maty samo pompujące, odzież wierzchnia do poruszania się na brzegu, zapasowe buty, akumulatory do ładowania telefonów, gps, kamera, aparaty i masa baterii. Było tego mnóstwo.

Początek wyprawy mieliśmy zaplanowany na 12 stycznia. Lecz prognozy nie były zbyt pomyślne i datę startu przesunęliśmy o jeden dzień.  

W sobotę zaczęliśmy pakować nasze kajaki i muszę przyznać, że podchodziliśmy do tego zadania trzykrotnie. Musieliśmy spakować się w miarę metodycznie, tak aby mieć szybki dostęp do odzieży, jedzenia i sprzętu ratunkowego. Nie obyło się bez targania części ekwipunku na pokładach kajaków.

Zaplanowane mieliśmy, że dziennie pokonamy min 30km a optymalnie 45km. W razie sztormu  mieliśmy transportować kajaki plażą- ciągnąc je po śniegu, ze względu na ograniczony czas i urlopy nie mogliśmy sobie pozwolić na czekanie w namiocie na polepszenie pogody.

 

 

dzień pierwszy:  START I WERYFIKACJA PLANÓW

 

Jeszcze przed świtem ruszyliśmy w kierunku Świnoujścia, tak aby około godzinie  9 wystartować na wschód.  Na drodze nie było jednak wesoło i dotarliśmy  nieco przed 9 do portu w Świnoujściu.  Szybki rekonesans nabrzeża i znaleźliśmy miejsce do startu.  Po szybkim zwodowaniu kajaków i przebraniu się wypłynęliśmy z portu.

Startując mieliśmy piękne słońce i bezwietrzną pogodę.

Jak się za chwilę okazało bezwietrznie było tylko w porcie. Zaraz za drugimi główkami ( tymi od nowo budowanego gazo-portu) wiatr ze wschodu dawał nam mocno w twarz, a i fala nie pomagała płynąć.

Endriu oswajał się ze swoim Lionem na dużej fali.

Najtrudniej było płynąć bokiem do niej.

Ten kajak to wspaniała zabawka na pływanie po morzu, ale jest bardzo wymagający. Szerokość  52cm daje dużą prędkość kosztem stabilności. Wiatr tego dnia był na tyle mocny, że podjęliśmy decyzję o przeczekaniu na brzegu szkwałów.  Przed plażą na fali przyboju orła wycięli Tomek I Endriu. Nic poważnego, ale nie zapięte pod szyją kurtki nie zatrzymały  lodowatej wody i chłopaki zmuszeni byli się przebrać.  Przy -5st nie było to miłe. Po obiedzie i przebraniu postanowiliśmy widząc nie słabnący wiatr, że przeczekamy do następnego dnia.

Rozpaliliśmy ognisko i rozbiliśmy namiot. Wieczorem podziwialiśmy jeszcze fajerwerki nad Świnoujściem i Międzyzdrojami – tzw. Światełko do nieba. Przy ognisku wysuszyliśmy rękawice, napiliśmy się kawy i poszliśmy spać. W nocy było -10stC. Śpiwory zdały egzamin. W samej bieliźnie było nam w nich ciepło. 

Rękawice Musto od szybkiego suszenia popękały co zauważyliśmy rankiem.

Nie zdały też egzaminu ogrzewacze na paliwo Zippo. Co chwilę gasły i ciężko je było odpalić w takiej zimnicy. No i jak laicy zostawiliśmy nasze kuchenki na noc pod gołym niebem.

By odpalić je nad ranem poświęciliśmy sporo czasu.

Pierwszy dzień zweryfikował nasze chytre plany.  Przepłynęliśmy tego dnia  około 12km.

Linią brzegową tylko 6km. To zdecydowanie za mało aby myśleć o przepłynięciu całej linii  naszego kraju w czasie 14 czy nawet 20 dni.

Postanowiliśmy, że przy fluatowych dniach będziemy poruszali się nawet po zmroku, tak aby nadrobić dni w których możemy nie pokonać zaplanowanych dystansów.

 

 

 

 

dzień drugi:  ROZKRĘCAMY SIĘ POWOLI

 

Ranek przywitał nas mroźnie. Zamarzły zapasy wody. Na szczęście soki trzymaliśmy w namiocie. W końcu daliśmy radę zrobić porcje obiadowe do termosów i napić się gorącej kawy. Pierwsze pakowanie kajaków w warunkach wyprawowych szło topornie i powoli. Prawie trzy godziny od pobudki minęły zanim zeszliśmy na wodę. Przed nami widać było Międzyzdroje, a za nimi już wysokie klifowe brzegi.

Pogoda nie była zła, choć wiatr wiał ze wschodu.

Czyli w twarz. Mijając Międzyzdroje musiałem zatrzymać chłopaków. Lewa noga drętwiała mi tak mocno, że nie byłem w stanie płynąć. Myślałem tylko o bólu kończyny.

Nie mając pojęcia o co chodzi. Jak dotąd nigdy nie zdarzały mi się takie akcje. Ratunkiem okazały się samoprzylepne ogrzewacze chemiczne. Używałem je jeszcze przez kilka dni. Później ból minął i zapomniałem o nim już do końca wyprawy.  Stan morza oscylował w granicach 3 także nie było źle i pokonywaliśmy kilometry w miarę normalnym tempie.  Na jednym z przystanków  podczas rozłączania kajaków z tratwy wywalił się Endriu. 

 

W momencie gdy odwrócił się dnem do góry myślałem, że wyskoczy nagle z pod wody, ale tak się nie stało. Wytrzymał w zimnej wodzie pukając rękami o dno kajaka co oznacza: „pomocy”. Pomoc polega najczęściej na podaniu ręki wiosła lub podpłynięciu dziobem kajaka w okolice rąk wywróconego.  Tomek najszybciej jak mógł podał mu wiosło i mogliśmy dalej płynąć. Mieliśmy zaplanowane minięcie portu w Dziwnowie już po zmroku.

Niestety wieczorem zaskoczyły nas silne porywy wiatru i mocne opady śniegu. Śnieg tak walił po twarzy że aż bolało. Każdy z nas zaczął żałować, że nie mamy gogli narciarskich na taką pogodę. 

Tego dnia pod wiosłem zostawiliśmy 25km.

Dopłynęliśmy do Międzywodzia. Kilka kilometrów przed Dziwnowem. 

Kilometry pokonane nie należały łatwych ale czuliśmy niedosyt.

Można było się szybciej pakować i zrobić minimum jeszcze jakieś 10 km więcej. 

W Międzywodziu przespaliśmy się w ośrodku całorocznym .

Szczególnie spodobała nam się kotłownia tego budynku.

Wszystkie nasze rzeczy wyschły.

 

 

dzień trzeci:  BLISKO PLANU

 

Nocleg w ośrodku był ciepły i zupełnie inny niż ten w namiocie. Pakowanie poszło migiem . Trochę tylko naczekaliśmy się pod kotłownią na palacza, który otworzył nam suszarnię naszego ekwipunku.  Podreptaliśmy z workami wodoszczelnymi do naszych kajaków. Po odkopaniu ich spod śniegu i odlodzeniu luków bagażowych byliśmy gotowi na dalsze pływanie.  Pogoda tego dnia sprawiła nam wielki prezent.

Wiatr mimo, że wschodni wiał bardzo słabo a na morzu nie było najmniejszej fali. Flauta przez duże F. Na weekendowe pływanie byłbym zawiedziony takim stanem morza, ale podczas wyprawy taka pogoda to najlepsza nagroda.  Po krótkim płynięciu minęliśmy port w Dziwnowie,  Pobierowo i Trzęsacz.

Napstrykaliśmy tego dnia  dużo zdjęć i video. Na postoju podczas obiadu spotkaliśmy parę ludzi, którzy widzieli wywiad z nami w TVP3. Zapraszali nas do Pobierowa na ognisko. Niestety nie mieliśmy czasu podczas dnia na takie atrakcje.  Na przystankach jedynym plusem była możliwość rozprostowania nóg. 

Jedliśmy raczej szybko, trochę gimnastyki, sikanko i do kajaków. Na postojach błyskawicznie robiło nam się zimno.  Także trzydzieści minut to maksymalny czas jaki poświęcaliśmy na odpoczynek lądowy.  Tego dnia szło jak po maśle. Już po zmroku dopłynęliśmy do Mrzeżyna. Po 20:00 kiedy wpływaliśmy do portu.

Ten tętnił życiem. 

Rybacy pracowali jeszcze przy sieciach, a robotnicy budowlani walczyli z przebudową portu.

Wyszliśmy z wody po slipie i znaleźliśmy bazę na nocleg.

Problem stanowiły nasze łódki.  Po rozmowie z kierownikiem budowy zostawiliśmy kajaki na ogrodzonym,

oświetlonym terenie pod okiem stróża. J

ak nam się wydawało były bardzo bezpieczne.

Tego dnia zrobiliśmy 43km. Wieczorem w Mrzeżynie odwiedzili nas Piotrek i Jola Rosadowie.

Także wieczór spędziliśmy przy pysznym jedzeniu i herbacie.

 

 

 

 

 dzień czwarty:  THE POLISH JOB CZYLI SPOTKANIE ZE ZŁODZIEJEM

 

Dziś wcześnie zameldowaliśmy się na budowie portowej.

O siódmej już byliśmy przy kajakach. Endriu zwrócił uwagę na wiosło, którego brakowało.

Na początku pomyśleliśmy, że stróż schował je w swoim kontenerze. 

Następnie zauważyliśmy brak busoli, pompy zęzowej, a po otwarciu luków brak dosłownie wszystkiego.

 

Zginął namiot, śpiwory , jedzenie, fartuchy, kamizelki. Na tym etapie nie bylibyśmy w stanie zorganizować tych brakujących rzeczy nawet w kilka dni. Raz ze względu na czas jaki trzeba było czekać na specjalistyczny sprzęt. Dwa ze względu na finanse.

Trzeba było działać. Pierwszy telefon na policję. Później do mojej żony do Kołobrzegu. Następnie do znajomych z policji. Kiedy policjanci z Gryfic dojechali na miejsce telefony już się ostro  rozdzwoniły.

Przyszedł do nas dyrektor portu, strażacy oraz kilku mieszkańców Mrzeżyna.

Każdy starał się pomóc jak tylko mógł.

Dzięki mojej żonie , która zwołała sztab kryzysowy w Kołobrzegu. Sprzęt udało się odzyskać. Jej kolega miał kolegów w mrzeżyńskim porcie a oni od razu wpadli kto z miejscowych mógł to zrobić.  Poszedłem z jednym z szyprów na posesję złodzieja i odzyskaliśmy cały sprzęt. Po tej akcji złodziej został „zawinięty” a my po złożeniu zeznań mogliśmy płynąć dalej. Udaliśmy się jeszcze na herbatę do kapitanatu portu.

Stróżowi było głupio z powodu tej kradzieży, ale chłop robił w nocy dwa półgodzinne obchody dużego terenu. Wiadomo to złodziej pilnował stróża. Ważne, że burak został zatrzymany i skazany. Im mniej takich debili na wolności tym lepiej. Do Mrzeżyna i tak będziemy zaglądali  bo lubimy to miasteczko.

Wypłynęliśmy do Kołobrzegu. Naszego miasta.  Mijając Dźwirzyno po 15 godzinie już wiedzieliśmy że w naszym mieście zawitamy po zmroku. Za Dźwirzynem na plaży ktoś nam machał z brzegu. Jakaś znajoma para. To byli Jola i Piotrek. Nadali od razu odpowiednie tempo.

Także przez dłuższy czas trwały wyścigi między kajakarzami a pieszymi z kijkami.

Przed Kołobrzegiem odbiliśmy mocno w morze żeby skrócić sobie drogę do portu.  Koło 18 godziny zawitaliśmy do portu. Przy marinie portowej czekali na nas znajomi oraz pracownicy mariny.

Mogliśmy schować kajaki do ciepłego hangaru a sami dostaliśmy pokój na piętrze. Miło było wziąć super gorący prysznic, przeprać ciuchy i je sobie idealnie wysuszyć.

Przyjechały nasze rodziny, dzieciaki. Było miło, sympatycznie. Była pizza i piwo. Niestety w małych ilościach. Ranek był już zaplanowany.

Płynąć!  

Choć prognozy nie były optymistyczne.

 

 

 

 dzień piąty: NIE TYLKO PO MORZU.

 

Pobudka przed 6 rano.  Nie za bardzo nam się chciało zrywać tak wcześnie, ale trzeba było kompletnie zapakować nasze kajaki.  Pakowanie i ogólna krzątanina zajęła nam sporo czasu.

Na wodzie  byliśmy około 9:00.

Startowaliśmy obok mariny z ujścia Parsęty.

Niestety wygodny do wodowania basen jachtowy zamarzł kilka dni wcześniej. Dzięki pomocy pracowników mariny wodowanie na śliskim brzegu poszło bardzo sprawnie.  Przez port ruszyliśmy na morze. Przy wyjściu z portu mijaliśmy M/S Halicz. To z tego statku wezwano SAR, który zwinął nas z Bałtyku 20km przed brzegiem Polski.

 

Żałowaliśmy, że nie mamy min magnetycznych albo choć jednej torpedy. Z chęcią podziękowalibyśmy w ten sposób za tamtą akcję.  No cóż Halicz nas minął a my wyszliśmy za główki portu, a tam jak zwykle wiatr w twarz i nieciekawa fala. Pogody nie wybieraliśmy, prognozy z dnia poprzedniego się sprawdziły. Co najgorsze pogoda miała się jeszcze pogorszyć. Wiało 8m/s, a po południu miało być 12m/s. W dość dobrym tempie minęliśmy Sianożęty i się zaczęło. Nie dość, że zaczął padać śnieg to jeszcze do tego nadeszły mocne szkwały. Śnieg padał prawie poziomo.

Na początku Ustronia Morskiego postanowiliśmy zwijać się na brzeg. Przybój już mocno rozhuśtany tym razem wygrał ze mną. Teraz każdy miał już po jednej kabinie. Przepraszam Andrzej miał  półtorej.  Pogoda niestety pogarszała się dość mocno. Na zegarkach mieliśmy dopiero trzynastą. Postawiliśmy na odcinek pieszy.

 

Przed zmrokiem dotoczyliśmy się przed Gąski. Te sześć kilometrów pieszo wydawało nam się sporym odcinkiem. Byliśmy w błędzie. To był nasz najkrótszy lądowy dystans. Rozbiliśmy namiot i rozpaliliśmy ognisko. Nie mogło zabraknąć wieczorem Piotra i Joli. Z zaciekawieniem słuchaliśmy opowieści o ich przygodach i wyczynach rowerowych. 

Największym bonusem tego dnia było suche drewno na ognisko.

Największym minusem utopiony telefon i krótki odcinek morski, tylko 14km.

 

 

 

 

dzień szósty: PIESZE SZLAKI  KAJAKOWE.

 

Rankiem Andrzej poleciał za wydmy na obserwację warunków wodnych.

Niestety jego mina po powrocie mówiła wszystko.

Oczywiście Tomek i ja też oddzielnie poszliśmy sprawdzić jak wyglądają te beznadziejne warunki. Muszę przyznać, że wyglądały niestety kiepsko. Wiało powyżej 12m/s. Przybój bardzo mocny. 

 

Rano odpaliliśmy spokojnie ognisko i zjedliśmy ciepłe śniadanko. Przy okazji zaczepił nas pan z Urzędu Morskiego, który akurat patrolował okolicę. Byliśmy przygotowani na uszczuplenie naszych portfeli o 100-200zł. Wiadomo jak jest z biwakami  i ogniskami u nas w kraju, w dodatku w okolicach pasa nadmorskiego. Ku naszemu zdziwieniu zapytał gdzie płyniemy i poprosił aby posprzątać po sobie następnie zaprosił nas na kawę do latarni w Gąskach.

O sprzątaniu nie musiał wspominać bo staramy się zawsze zostawić po sobie idealny porządek.

Często zdarza się, że po spływie targamy jeszcze śmieci innych biwakowiczów.

 Po kawce i krótkiej pogawędce zatrzymaliśmy się w sklepie na małe zakupy i do przodu.

 Po drodze minęliśmy Sarbinowo, następnie znak szesnastego południka.

Wieczorem dotarliśmy do Mielna.

Zgadnijcie kto nas w Mielnie poszukiwał…… Jola, Piotrek i Radek. Przed nami zostało pokonać kilka kilometrów, a nagroda będzie wielka. Ciepłe spanie i prysznic. Dzięki Radkowi spaliśmy spokojnie pod kocami, a nie opatuleni w śpiwory.

Szkoda tylko że noce nie trwały dwadzieścia godzin.

 Po tych 25km z kajakami przytroczonymi do kamizelek nie byliśmy zbyt wypoczęci. Daliśmy radę jeszcze nawet posiedzieć z przyjaciółmi.  Oczywistym było to, że rano jak zwykle trzeba się zbierać.

Tym bardziej, że kajaki były kilometr dalej u Radka taty schowane bezpiecznie. 

Trzeba było z nimi dotrzeć na plażę na siódmą.

Rankiem płynąć miał z nami Robert Bazela.

 

 

 

 Dzień siódmy:  ZŁEGO DOBRE POCZĄTKI

 

Rankiem zwinęliśmy się szybciutko i podreptaliśmy po kajaki. Od Radka ojca do morza mieliśmy około kilometra. Strzeliło jak z bicza. Zanim dobrze rozłożyliśmy sprzęt ,na plażę dotarł Robert z Damianem i jego siostrą. Przybój wyraźnie osłabł, ale dla kogoś kto nie pływa po morzu mógłby wydawać się duży. Nie tracąc czasu zebraliśmy się błyskawicznie i wypłynęliśmy.  Damian ruszył do Ustki.  Bałtyk z godziny na godzinę stawał się spokojniejszy.

Robert płynął na polietylenowym Tiwoku. Krążył wokół nas i cykał fotki.

 

 O dziwo dawał radę dotrzymać  tempa naszym laminatom. Po drodze zrobiliśmy przerwę na jedzonko i rozprostowanie kości. Za nami było już ponad 30km, a pogoda dopisywała. Postanowiliśmy dociągnąć do Jarosławca. Oznaczało to, że dotrzemy tam po zmroku. Założyliśmy czołówki na głowy i do przodu. 

No ale nie mogło być pięknie do końca.

Jakieś  2km przed Jarosławcem zaczęło mocno wiać.  Przebijaliśmy się już na sporej fali widząc światła samochodu Damiana. Około 500m przed nami widać było fale, które z dziką siłą rozbijały się o coś przed brzegiem.

Padła decyzja żeby lądować przed tą kipielą. 

Niestety nikt z nas nie pofatygował się sprawdzić wcześniej jakiego typu brzeg jest w Jarosławcu.

W świetle czołówek okazało się tuż przed brzegiem, że pakujemy się prosto w  umocnienia betonowe tzw. gwiazdobloki.  Nie ciekawy temat szczególnie jak się pływa na laminacie.

 Wycofywaliśmy się w przybój, co nie było ani przyjemne ani łatwe. Niestety Andrzej dostał jedną z mocniejszych fali i wywalił się tuż przy brzegu. Nie było mowy żeby mu pomóc z kajaków.

Ponieważ skończyłoby się to kolejnymi wywrotkami. Musiał liczyć przez jakiś czas na siebie. Z Tomkiem i Robertem zbiliśmy się w tratwę i wykonaliśmy telefon do Damiana przedstawiając sytuację Andrzeja. 

Damian Pobiegł pomóc Andrzejowi,  a my przepłynęliśmy przez kipiel i z dużą około dwumetrową falą przybojową na pełnej prędkości wylądowaliśmy na brzegu.

Przy okazji kiereszując o kamienie dna naszych kajaków. Nie raz byliśmy na morzu i na dużych przybojach, ale ta fala w Jarosławcu zrobiła na nas duże wrażenie.  Kiedy wynieśliśmy kajaki na przyczepę Endriu już się przebierał.  Lion wyglądał nieciekawie, ale nie było dramatu. Kilka głębokich rys i jedno mocne pęknięcie. Dodatkowo zgubione dwa termosy i czołówka. To cena przebijania się przez przybój. 

 Jadąc do Ustki uznaliśmy, że było grubo!!!

Tego dnia walnęliśmy 46km. Mieliśmy jeszcze siłę wybrać się w Ustce na 35-lecie klubu kajakowego Nurt. Impreza była przednia. Wytrzymaliśmy do drugiej w nocy. 

Na szczęście na następny dzień zaplanowaliśmy krótki odcinek Jarosławiec-Ustka.

 

 

 

Dzień  ósmy:  WZDŁUŻ POLIGONU, BYLE DO USTKI

 

Po krótkiej nocy w hotelowym pokoju zebraliśmy się rano do naprawy kajaków.

W bazie usteckiego klubu kajakowego Nurt połataliśmy „na sztukę” nasze sprzęty.

Trochę maty, żywica i srebrna taśma zbrojona załatwiły  temat. Kajaki miały wytrzymać 17,5km odcinek Jarosławiec – Ustka.

 

Naprawy zrobiliśmy na „szybkiego” w mroźnym magazynie wiedząc, że po tym odcinku pojedziemy z nimi do Laminopolu.

Tam miały być profesjonalnie odpicowane po trudach dotychczasowej podróży.

 

Kiedy łódki były już gotowe udaliśmy się z Damianem i Robertem do Jarosławca. Tam szybka odprawa i start w kierunku Ustki. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze przymusowe lądowanie na brzegu ponieważ zabierając kamerę z samochodu Roberta przez przypadek zwinąłem mu również kluczki od auta.  Wiatr wschodni standardowo towarzyszył nam od początku trasy. Fala też nie rozpieszczała. Przed Ustką przybiliśmy do falochronu wschodniego na jedzonko i kawę. Stamtąd pozostało nam raptem jeden kilometr do celu. Morze było już mocno rozkołysane.

Na filmie który nakręcił Robert widać w jakich warunkach przyszło nam płynąć.

Damian umówił kilku dziennikarzy, którzy czekali na nas na plaży za portem.  Nie chcieliśmy ich zawieść. Postanowiliśmy jednak kończyć etap na plaży za portem zamiast w porcie.

Powiem szczerze, lekko nas to przerażało przy tych warunkach. Mijając port widzieliśmy, że jest w nim bardzo spokojnie i bezwietrznie. Czego nie można było powiedzieć o morzu zaraz za portem. Fale wściekle rozbijały się o gwiazdobloki  chroniące wschodniego falochronu portowego.

W tamtym momencie każdy z nas chyba żałował, że nie zmieniliśmy decyzji i nie wpłynęliśmy do spokojnego portu. Pierwszy raz w życiu przyszło nam schodzić na tak dużym przyboju, w dodatku po ciemku. Na sucho udało się dotrzeć do brzegu tylko Tomkowi. Ja wywróciłem się jakieś czterdzieści metrów od brzegu kiedy woda spieniła się pod wiosłem tak mocno, że już nie miałem się jak podeprzeć. Andrzej miał pecha.

Z nim fale wygrały daleko od brzegu, ale za to blisko falochronu. Mając już doświadczenie z Jarosławca znów musiał chronić kajak przed rozbiciem.  Media miały o czym pisać. Była sensacja. Ktoś wezwał policję i pogotowie do tonących kajakarzy. Policjanci na brzegu pytali się nas gdzie się ktoś topi. 

Obszerną relację zamieścił TVN24 i kilka lokalnych gazet. Najbardziej zdziwił mnie  artykuł w GP24. Według autora, który widział całą akcję otarliśmy się o śmierć i ledwo uszliśmy z życiem. Totalne bzdury i bajki. Wielu naszych  znajomych po tym artykule pytało jak było faktycznie.

Zapewniamy nikt z nas nie myślał i nie myśli o nakręcaniu kolejnego odcinka oszukać przeznaczenie. Robimy po prostu swoje. Każdy pływający wie, że wywrotki to naturalne konsekwencje pływania kajakiem. Czy  to na rzece, jeziorze czy też na morzu.  Wieczór spędziliśmy spokojnie i bezstresowo. Następny dzień był w końcu wolny.

Kajaki pojechały na KAJAK-SPA.

 

 

 

Dzień dziewiąty:  LABA I KAJAK SPA.

 

To był jedyny wolny dzień podczas naszej wyprawy. Warto odnotować , że aż z Darłowa przyjechała do nas Monika z E-kajaków. Co nas bardzo ucieszyło. Opowieściom nie było końca.

Kajaki odebraliśmy po południu z Laminopolu. Wyglądały jak nówki. Dodatkowo dostaliśmy laminatowe podkładki pod nasz sprzęt. Idealnie sprawdziły się na śniegu. Trudniej je było transportować na wodzie.

Pogoda po sztormie niestety nie poprawiła się.

Nazajutrz zapowiadała się wędrówka piesza.

 

 

Dzień dziesiąty:  NASZ REKORD LĄDOWY Z KAJAKAMI POPRAWIONY

 

Dla odmiany morze zostawiliśmy daleko z boku.

Poruszając się pieszo po ścieżce rowerowej, która o tej porze roku nie przypominała szlaku  dla jednośladów.

Bardziej był szlak górski.

Dużo nieubitego śniegu i pagórkowaty teren nie ułatwiały wędrówki.

 Pod górę obciążenie na kamizelkach było dość spore.

Z kolei z górki kajak tak przyspieszał, że trzeba było biec żeby nie oberwać po nogach jego dziobem. Wykańczało to nas dość mocno fizycznie. Taki trening hybrydowy po drodze nam się trafił. Nie byliśmy tym faktem uradowani.

Natomiast dzięki temu nasze tempo poruszania sporo wzrosło. Minęliśmy Orzechowo i Poddąbie, letniskowe miejscowości, które  w zimie wyglądały jak okolice Czarnobyla.

Po drodze minęły nas dwa samochody, nie widzieliśmy natomiast żadnego pieszego. Około szesnastej za Poddąbiem zrobiliśmy przerwę na obiad. Po jedzeniu na postoju zaczęliśmy odczuwać zimno. Postanowiliśmy maszerować dalej aż do późnych godzin wieczornych. Koło  dziewiętnastej doszliśmy do Rowów. 

Żaden z lokalnych sklepów nie był już czynny.  Także nie było mowy o jakiś drobnych zakupach.  Kilka zdjęć przy tablicy Rowy i Parku narodowego i dalej w drogę.

Na terenie parku żeby nie robić poruty poruszaliśmy się wyłącznie wyznaczonymi trasami, które nie pokrywały się z linią brzegową. Co skutkowało naszym oddalaniem się od Bałtyku na odległość ponad dwóch kilometrów. Koło dwudziestej drugiej za nami zostało jezioro Gardno.

Na rozwidleniu szlaków skręciliśmy na prawo w kierunku północnego zachodu.

Po kilometrze marszu cały czas pod górę postanowiliśmy rozbić obozowisko. Udało się nam znaleźć polanę na której rozbiliśmy namiot. Obok mieliśmy piękny widok na jezioro Dołgie Małe.

Tomek uszykował kanapki, Ja rozbiłem namiot, Andrzej zajął się szykowaniem śpiworów i  odmrażaniem wody na herbatę. Tego dnia wykręciliśmy ponad 28km. 

 Sen dopadł nas natychmiast po wskoczeniu do śpiworów. Noc była przyjaźnie gwieździsta i bezwietrzna. Minus pięć stopni i brak wiatru to znak, że pogoda się poprawiała. 

Jutrzejszy dzień planowaliśmy już tylko na wodzie.

 

 

 

 

 

DZIEŃ JEDENASTY:  Się płynie nareszcie!!!

 

Około godziny czwartej obudził nas samochód terenowy. Pewnie ktoś z obsługi parku lub latarni morskiej.  Postanowiliśmy spokojnie pospać do szóstej i zbierać nasze bambetle.

Tak też zrobiliśmy.

Wodę na kawę tym razem zaczerpnęliśmy z jeziora.

Sklepu w najbliższej okolicy nie uświadczysz. Po spakowaniu mieliśmy jeszcze jakieś dwa kilometry do morza.

Ból mięśni po wczorajszej wycieczce dawał się nam we znaki.

Każdy z nas chciał być już na wodzie w kajaku.

Zdecydowanie pieszej wędrówki było już dość. Po pokonaniu wysokiej wydmy i przenoszeniu wspólnie kajaków  na jej szczyt byliśmy  nad morzem.

Start nie wydawał się łatwy. Morze co prawda nie falowało za bardzo ale za to brzegi były skute lodem na ponad metr. Trudność sprawiało zwodowanie ciężkiego sprzętu i szybkie zapakowanie się do kokpitu, za nim zimna woda  wleje się do kajaka. Ostatni miał najgorzej.

 Na wodzie tego dnia mieliśmy dość dobre warunki. Falowanie słabe, trochę wiatru w dzioby.

Dzisiejszym celem była Łeba z kilku powodów. Kończyły nam się zapasy owoców, batoników i woda pitna.  Mieliśmy ochotę także na wysokoprocentowy napój energetyczny:).  Dystans pod wiosłem pękał spokojnie, bez  nadzwyczajnego tempa. Średnia prędkość oscylowała w granicach sześciu kilometrów na godzinę.

 

Po zmroku zobaczyliśmy światła łebskiego portu.  Port ma orientację wschodnią i trochę zmyliły nas światła wejściowe. Zielone nie działało. Przy świetle czołówek weszliśmy w główki portowe. Wiatr wschodni i nurt rzeki Łeby tworzyły na wodzie nieprzyjemne „kartoflisko”. Po kilkuset metrach mieliśmy po prawej marinę jachtową. Nieczynną o tej porze roku. Na szczęście basen jachtowy był częściowo odmarznięty.

Wykaraskaliśmy się na brzeg. Okazało się że w marinie jest stróż.  Był bardzo zdziwiony jak zobaczył nas i nasze kajaki o tej porze roku, po ciemku w porcie. Niestety nie mogliśmy nocować nigdzie na terenie mariny.  Dzięki uprzejmości ludzi z Łeby zostawiliśmy nasze kajaki pod kluczem w kotłowni jachtowej.  Ta lokalizacja naszych kajaków uradowała nas bardzo.  Na każdym kajaku było kilka centymetrów lodu. Kompozyty nie znoszą stukania po nich, a lód trzeba było jakoś usunąć. Temperatura kotłowni robiła swoje, a my poszliśmy na pobliskie kwatery i po zakupy.

W międzyczasie otrzymałem sms-a od ludzi z Formozy z Gdyni. Zapraszali nas po drodze do odwiedzenia ich bazy na zatoce Gdańskiej. W zeszłym roku na składanych kajakach pokonali trasę Jarosławiec-Borholm-Gdańsk.  Umówiliśmy się, że jeżeli czas pozwoli to odwiedzimy ich na bank. Wieczorem zmęczenie wyprawą dawało znać o sobie.

Po jednym piwie na głowę byliśmy gotowi zapaść w sen. Prognozy były bardzo obiecujące. 

Na najbliższe dni zapowiadała się flauta.

Telefon Piotrka z tą informacją ucieszył nas niezmiernie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

DZIEŃ DWUNASTY: PRAWIE JAK NA GRENLANDII.

 

Ranek przywitał nas piękną bezwietrzną pogodą.

Prognoza była trafiona w dziesiątkę.

Słońce przygrzewało aż miło.

Kajaki wyschły na wiór. Nawet w kokpitach nie było grama wody.

Jedynie start z portu jachtowego nie był wykonalny. Podobnie jak w Mrzeżynie tak i w Łebie basen portowy skuł lód. Mając wprawę w przemieszczaniu się kajakiem po lądzie dotargaliśmy nasze łódki na plażę w  towarzystwie ludzi z łebskiej mariny. Szybkie wodowanie, kamera na głowę, aparaty na pokład i do przodu.

Warunki tego dnia były po prostu bajkowe.

Zero wiatru, zero fali i słońce. Pierwszy raz zdjęliśmy rękawice i czapki. Zaraz za portem pojawiły się na horyzoncie jakieś dziwne plamy. Dopływając bliżej okazało się, że to duże skupiska kry lodowej i kaszy. Pierwszy raz podczas wyprawy spotkaliśmy się z lodem w wodzie w takich ilościach.

Tomek odłączył się od nas i popłynął w kierunku brzegu. My płynęliśmy jakiś kilometr od wybrzeża. Po dłuższej chwili zaczęliśmy się denerwować co on tam wyprawia.  W końcu przypłynął, mówił że nie mógł przegapić takich widoków i pstrykał fotki. Byłem na niego zły, bo pół godziny pękło nam na staniu w miejscu.

Jak wieczorem zobaczyliśmy jego materiał miał ten czas postoju wybaczony. Jedno ze zdjęć trafiło na Forum Extremum. Wyglądamy  na nim jakbyśmy poruszali się pośród lodów Grenlandii.

Po dłuższej chwili zobaczyliśmy przed nami jakieś dziwne wysokie maszty wystające z wody.

Każdy zaczął snuć domysły co to za budowle.

Zbliżając się do nich okazało się, że to maszty statku.

Później dowiedzieliśmy się, że to „West Star” pechowy duński transportowiec, który zatonął w 1970r. podczas sztormu.  Statek transportował drewno, przesunięcie ładunku spowodowało przechył i zalanie silników. Wysokie fale wrzuciły go na mieliznę. Obecnie zostały po nim dwa kikuty masztów. Nadbudówkę zniszczyły sztormy.

Znajduje się on na wysokości Ulinia na wschód od Łeby jakieś 300m od brzegu.

Kilka pamiątkowych zdjęć, mały obiadek na wodzie przy wraku i dalej w drogę.

 

Po kilku godzinach na wodzie dojrzeliśmy jakąś czarną boję około 50m od nas. Po chwili okazało się że to foka!  Po cichu liczyliśmy na to, że spotkamy te zwierzaki, ale nikt z nas nie spodziewał się że tak blisko. Foka pływała koło nas w odległości 20-30m. Na GPS zaznaczyliśmy pozycję na której przyszło nam ją spotkać i przekazaliśmy tą informację do ludzi z foczego patrolu do Ustki. Dzięki temu zostaliśmy później zaproszeni do fokarium na Helu.

Dzisiejszy etapem miała być trasa Łeba-Karwia. Niestety  przed Dębkami wieczorem zerwał się silny wiatr a morze rozhuśtało się błyskawicznie. Postanowiliśmy po nocy nie pchać się w takie warunki. Szybka decyzja i wylądowaliśmy na plaży naturystów przed Dębkami.  W zimie jednak nikogo tam nie spotkaliśmy. Kajaki przytroczyliśmy do kamizelek i poczłapaliśmy w kierunku Dębek.  Przy tablicy Dębki postanowiłem zameldować o swojej pozycji dowództwu.

Po odpaleniu telefonu pierwszy sms który dostałem od żony brzmiał tak: „ Wiem że płyniecie dziś do Karwi. Ale w razie co Piotr z Dębek oferuje pomoc . To jego namiary:”

Po telefonie do Piotra mieliśmy zapewniony nocleg i bazę dla sprzętu. 

 Piotr z żoną okazali się przesympatycznymi ludźmi.

Zamieszkali w  Dębkach kilka lat wcześniej przeprowadzając się tam z dużego miasta. Dziś nie opuścili by tej miejscowości za nic.  Jeśli ktoś z Was chciałby kiedyś pojechać nad morze na jedne z piękniejszych plaż to Dębki będą idealnym rozwiązaniem. Nocleg tylko tu: http://www.villa-amber.pl/

Tego wieczoru niestety musiał odłączyć się od nas Andrzej. Pilne sprawy rodzinne wezwały go nagle do domu.  Także na placu boju został Tomek i Ja.

Andrzej miał dołączyć do nas za dwa dni.

Po kolacji i miłym wieczorze spędzonym z właścicielami poszliśmy spać.

Pogoda mimo chwilowego załamania miała się utrzymywać  na  bezpiecznym poziomie.

To mobilizowało nas do wczesnej pobudki.            

 

 

DZIEŃ TRZYNASTY: Trzynastka nie zawsze jest pechowa

 

 

Rano zebraliśmy nasze graty z grzejników i po śniadaniu ruszyliśmy nad morze.

Po drodze odwiedziliśmy jeszcze Artura, u którego zostawiliśmy kajaki.

Opowiedział nam  o rzeczce na którą wozi on ludzi z kajakami.

Spływy są zazwyczaj krótkie, bo trwają około dwóch godzin.

Za to płynąc nią możemy skończyć spływ w morzu.

Po dotarciu na plażę i wykonaniu kilku zdjęć w towarzystwie żony Piotra zwodowaliśmy się i do przodu.  Mimo wiatru nie płynęło się nam źle. Trzymaliśmy się około 500m od brzegu ze względu na dość sporą martwą falę przybojową. Pogoda robiła się coraz spokojniejsza.

Minęliśmy Karwię, nasz nieosiągnięty punkt docelowy z dnia poprzedniego. Przed Władysławowem spotkaliśmy na naszej trasie statek, który poruszał się na biegu wsteczny w bardzo wolnym tempie pchając przed sobą jakieś dziwne rury. Do dzisiaj nie wiemy w jakim celu płynął tak wolno i blisko brzegu.

Machaliśmy ale w sterówce nikt nami za bardzo się nie zainteresował. Ominęliśmy go więc w bezpiecznej odległości płynąc niezmiennie w kierunku wschodnim. Kiedy opłynęliśmy wejście do portu we Władku pogoda była rewelacyjna.  Przypomniał nam się dzień wyjścia z Łeby.

Kilkaset metrów za portem zrobiliśmy przerwę obiadową.

Szybko zagotowaliśmy wodę i kolejne liofilizaty zalaliśmy w termosy.  Żywność ta idealnie sprawdziła się na naszej wyprawie. Nie było monotonii w jedzeniu. Każdemu z nas najbardziej smakował gulasz z kaszą oraz danie meksykańskie.  Jak trafiliśmy na coś innego też nie było wybrzydzania.

Najważniejsze że jedliśmy coś ciepłego, pożywnego a nie zwykłe zapychacze typu chińskie zupki.

 

Po przerwie nabraliśmy nowych sił na dalsze płynięcie. Jako cel założyliśmy Jastarnię. Czyli już na półwyspie.  Wiatr od południa nie przeszkadzał w płynięciu natomiast fala w rufę zaczęła nam mocno pomagać płynąć. Zaraz po siedemnastej dopłynęliśmy na wysokość Jastarni.  Mieliśmy jeszcze spory zapas sił. Korzystając ze sprzyjającej fali postanowiliśmy wiosłować dalej. Po cichu licząc, że może powiosłujemy do Helu.

Kiedy zapadł zmrok okazało się, że i tym razem mamy pomoc. Księżyc świecił tak mocno, że płynęliśmy przy wyłączonych czołówkach. Nawet odczyty GPS dało się sprawdzać bez włączania podświetlania.

Półwysep płynąc od zachodu nie chciał nam się skończyć. Co na horyzoncie pojawiał się jakiś nowy cypel byliśmy pewni, że za nim dostrzeżemy już światła latarni na Helu. Niestety za cyplem pojawiał się następny i następny. Wydawało się to trwać w nieskończoność.

Po północnej stronie kilka kilometrów od nas aż roiło się od kutrów rybackich.  Gdzieś dalej na wschód widać było światła promów zmierzających ze Szwecji do Gdańska.

Po tym męczącym monotonnym wiosłowaniu zobaczyliśmy nareszcie latarnię na Helu.

 

 Płynąc tak blisko brzegu nie zauważyliśmy, że latarnia znajduje się za naszymi plecami.

Teraz fala zaczęła nam już dokuczać. Od południa od zatoki dostawaliśmy co jakiś czas mocniejszy strzał. Oświetlając sobie czołówkami falę strasznie męczyliśmy wzrok. Postanowiliśmy przerwać na plaży. Za nim ruszyliśmy w kierunku fokarium wykonaliśmy jeszcze kilka telefonów. Do Andrzeja, Piotra i  Janusza z Aquariusa. Było się czym chwalić przepłynęliśmy tego dnia około 70km. Niestety na następny dzień dostaliśmy kiepską prognozę. Na zatoce miało wiać 12-15m/s z południa. Czyli jak zwykle w mordę.

Zmartwiło nas to dość poważnie ale mieliśmy inny problem do rozwiązania. Trzeba było się dostać do fokarium gdzie mieliśmy nocować.  Problem był istotny, mianowicie były to totalnie odśnieżone chodniki. Dodatkowo nie mieliśmy już podkładek pod kajaki. Zostały w Dębkach.

Do fokarium drogę pokonaliśmy na raty nosząc na przemian kajaki po kilkaset metrów. Na ostatniej prostej pomogli nam miejscowa młodzież. Byliśmy im niezmiernie wdzięczni. Przed wejściem do fokarium zadzwonił do nas Damian, że właśnie dojeżdża do Jastarni. Pytał gdzie jesteśmy bo wiezie nam pewną niespodziankę. Był mocno zaskoczony, że dopłynęliśmy do Helu. Nie odpuścił.

Przyjechał do nas z siostrą i kumplem. Nagrodą był gar pełen bigosu. To była wyżerka na najwyższym poziomie.  Pogadaliśmy chwilę i niestety nasi opiekunowie musieli wracać do Ustki. Byliśmy pod wielkim wrażeniem, że chciało im się jechać do nas tyle kilometrów.

Dziękujemy Wam kochani…

 

 

DZIEŃ CZTERNASTY:  Welcome to Hel

 

W ciepłym pokoju mieliśmy pierwszy raz okazję od dwóch tygodni obejrzeć wiadomości.

Zaczęliśmy nawet jakiś film ale żaden z nas nie doczekał nawet do jego połowy.

Rano korzystając z ogólnodostępnej kuchni zrobiliśmy sobie śniadanie mistrzów i po zdaniu pokoju ruszyliśmy dalej w trasę.

Plan przepłynięcia z Helu do Gdyni niestety padł. Pogoda nie sprzyjała.

 

Nikt do kogo dzwoniliśmy nie chciał nas asekurować łodzią w taką pogodę. Zostało nam rozwiązanie, które dobrze już znaliśmy: „ z buta do przodu”. W tym konkretnym wypadku oznaczało to raczej do tyłu. Ponieważ cofaliśmy się półwyspem w kierunku Jastarni. Ścieżka rowerowa latem jest na Helu pewnie bardzo urokliwa. Zimą to istny koszmar.  Niekończące się pagórki, wzniesienia i strome spadki doprowadzały nas na skraj wyczerpania. Po kilkunastu kilometrach byliśmy już wypompowani z sił. Dotarliśmy do Jastarni. Z Jastarni postanowiliśmy przejść skrótem zatokę po lodzie.

 

Niestety zatoka Pucka zbyt słabo zamarzła i nasz plan legł w gruzach.

W tym momencie mieliśmy do pokonania marszem jeszcze 40-50km. Uznaliśmy, że skoro plan był 18km przepłynąć wodą do Gdyni . To my musimy zrobić lądem minimum tyle samo.

Osiemnastkę mieliśmy już za sobą. Tak więc pierwszy raz skorzystaliśmy z samochodu. Miejscowy taksówkarz przewiózł nas do Rewy.  Stamtąd ruszyliśmy w kierunku Mechelinek, po zamarzniętym na kość brzegu. Mijając Mechelinki zazdrościliśmy ludziom bawiącym się tam na weselu ciepła jakie mają w hotelowych pomieszczeniach. Nas smagał wiatr i mróz.

Dawało się wytrzymać tą pogodę, natomiast trasa dawała nam coraz mocniej w kość. Na wąskim zamarzniętym brzegu pojawiły się potężne kamienie, których nie sposób było ominąć.

Po naszej prawej stronie zaczęły się już potężne klify Gdyni.

Po kilku godzinach męki postanowiliśmy zawrócić jakiś pół kilometra w tył żeby znaleźć jakieś miejsce na rozbicie namiotu. Byliśmy tak zmęczeni,  że namiot rozbiliśmy bez podwójnego stelaża i śledzi. Wyglądał jak pomięta szmata, ale spełniał zadanie. Kanapki zrobiliśmy siedząc już w śpiworach.

Po tym dniu spaliśmy jak dzieci.

 Rano przy gruncie było -14st.

 

 

DZIEŃ PIĘTNASTY:   Zwiedzanie

 

Mimo ostrego mrozu nocleg był spokojny i nad wyraz urokliwy.

Tylko jakieś 10m dzieliło namiot od wód zatoki. Byliśmy jakieś 4km od starej torpedowni. Jeszcze z brzegu zadzwoniłem więc do chłopaków z Formozy. Niestety przy niedzieli w ich bazie był tylko oficer dyżurny.

Po kilku minutach dostaliśmy telefon zwrotny.

Chłopaki mimo niedzieli są w drodze do bazy i oczekują aż przypłyniemy. Szybko zwodowaliśmy kajaki, za pomocą zapasowego wiosła zrobiliśmy w zamarzniętym brzegu coś na kształt  rynny po której ześlizgnęliśmy się płynnie do wody. Nie było lekko cały czas poruszaliśmy się w kaszy i pomiędzy setkami małej kry.


Po godzinie byliśmy już przy bazie Formozy. Z daleka ocenialiśmy jak wyjść na brzeg betonowej wyspy, której brzegi były oblodzone na dwa metry a najniższe miejsce do wyjścia miało wysokość  półtora metra.  Komandosi to komandosi. Żołnierze pokazali nam gdzie podpłynąć i dosłownie wyrwali nas z kajaków. Przycumowaliśmy łódki do nabrzeża i poszliśmy na pogaduchy i kawę. Jak się okazało mieliśmy bardzo dużo wspólnych tematów.

Przede wszystkim tych związanych z kajakarstwem.

Dowiedzieliśmy się że ta letnia podróż kajakami była  po to by zbierać środki finansowe na rehabilitację Sebastiana ich kolegi komandosa, który uległ wypadkowi i na nowo uczy się chodzić. Dzięki temu też poznaliśmy Sebastiana, który mieszka w Kołobrzegu i czasami się widujemy. Życzymy mu powrotu do zdrowia i determinacji w dążeniu do tego.

Po dwóch godzinkach musieliśmy niestety opuścić chłopaków. W Gdyni czekali na nas już ludzie z Pomorskiego Okręgowego Związku Żeglarskiego.

Od chłopaków dostaliśmy zapas batoników i energetyków na dalszą podróż. Wejście do kajaków okazało się z fachową pomocą  żołnierzy dziecinnie łatwe. Zostało nam do pokonania może z dwa kilometry. Minęliśmy wejście do portu marynarki wojennej, następnie port handlowy i w końcu dotarliśmy do jachtowego.

 

Niestety okazało się, że basen portu jachtowego jest zamarznięty w całości. Mało tego, lód ciągnął się ponad kilometr dalej na wschód. No nic. Trzeba było zasuwać. Na brzegu czekali na nas ludzie z portu, ze związku, kilku dziennikarzy i zwykli mieszkańcy Gdyni.  Na zakończenie etapu kajaki pociągnęliśmy ponad kilometr do portu jachtowego. Odwiedziliśmy jeszcze siedzibę związku gdzie mieliśmy małą konferencję prasową.

 Po niej udaliśmy się w miejsce gdzie mieliśmy nocować.

Zostaliśmy zakwaterowani w kajucie kapitańskiej na Darze Młodzieży . To było coś. Takiej niespodzianki z Tomkiem byśmy nawet sami sobie nie wymyślili. Wieczorem udaliśmy się do Contrast Clubu spotkać się z Mirkiem i Jackiem. To miejsce, które każdy kto odwiedza Gdynię powinien odwiedzić. Właściciel klubu Jacek ma także hopla na punkcie kajaków, paralotniarstwa oraz wypraw 4x4. 

Wieczór minął zbyt szybko, trzeba było zasuwać na Dar Młodzieży. Rano umówiliśmy się z Jackiem, że nas podwiezie na start i nie będziemy musieli kilometr po promenadzie targać naszych kajaków.  Dar Młodzieży mimo, że stoi w porcie i nie pływa okazał się nie być pusty.

My byliśmy jedynymi obcymi na pokładzie. Natomiast dyżur na nim pełni cały czas oficer w stopniu kapitana oraz mechanicy i kadra szkoleniowa.  Nie mieliśmy sił na pogawędki i zmęczeni poszliśmy do naszej kajuty.

 

 

 

 DZIEŃ SZESNASTY:  improwizacja

 

Zbiórkę ustaliliśmy na godzinę ósmą pod magazynem wojskowym w porcie, gdzie zostawiliśmy nasze pływała dzień wcześniej. Załadunek łódek na Nissana Patrola nie nastręczył większych problemów.

 

Przytroczyliśmy kajaki do bagażnika, podziękowaliśmy żeglarzom z  Gdyni za ciepłe przyjęcie oraz gościnę. Następnie ruszyliśmy w kierunku dzikiej plaży z której przyszło nam startować. Po drodze zdążyliśmy zrobić jeszcze małe zakupy.

Kiedy dotarliśmy nad zatokę w naszym kierunku z Gdańska ruszył wodą Łukasz. Kajakarz z Trójmiasta, który planuje wraz z kolegami opłynąć archipelag Svalbard.

To wyprawa najwyższych lotów. Ponad dwa tysiące kilometrów kajakiem, bez sklepów, hoteli, ludzi. Pośród lodu i niedźwiedzi. Sama logistyka i załadunek bagażu do kajaka na taki czas wydaje nam się prawie nierealny.

 

W każdym razie jeśli ta wyprawa dojdzie do skutku będziemy im z całego serca kibicowali.

Na wodzie spotkaliśmy się po dwóch kilometrach wiosłowania. Ruszyliśmy spokojnie w kierunku Gdańska. Kiedy mijaliśmy Sopot machali do nas turyści i życzyli nam powodzenia.

Powoli docierało do nas, że do końca zaplanowanej trasy zostało nam około 70km. Oznaczało to dwa dni wiosłowania.  Kiedy tak spokojnie wiosłowaliśmy rozmawiając z Łukaszem o ich projekcie wyprawy, Łukasz zauważył, że Tomka kajak ma  bardzo nisko rufę.

Prawie zalewa ją woda. Po krótkiej kontroli na brzegu okazało się, że tylny luk cały zalany jest wodą. Okazało się, że linka skegu zaczęła przeciekać. Dzień wcześniej kiedy zamarzł skeg Tomek na siłę próbował go uruchomić. Teoretycznie się udało, tylko nie zauważył, że przy tej operacji uszkodził pancerz linki.

Teraz trzeba było działać.

Taśma srebrna nie trzymała się zbyt mocno w tym miejscu i po paru kilometrach płynięcia sytuacja z zalanym lukiem się powtórzyła. Przed portem w Gdańsku pożegnaliśmy się z Łukaszem. Szybko ruszyliśmy w trasę tak żeby jeszcze za dnia go minąć. Gdański port był najbardziej ruchliwym na naszej trasie.

Tak więc UKF-kę mieliśmy w gotowości i migiem mijaliśmy wejście do niego. Za portem Tomka kajak znów zaczął przypominać U-bota.  Postanowiliśmy coś z tym zrobić. Na tak podtopionym sprzęcie płynęło się bardzo ciężko.  Na najbliższym przystanku zaczęliśmy grzebać w plażowych śmietnikach.

Aż w pewnym momencie pokazał się nam kosz na puste butelki pet.

Właśnie pety były nam niezbędne do tej improwizowanej naprawy. Około 50szt pustych zakręconych butelek trafiło do luku.  Natomiast ekwipunek przerzuciliśmy na pokłady kajaków. Tym razem ilość wody jaka dostała się do luku nie zrobiła na Emotionie żadnego wrażenia. Wyporność była idealna.

Najważniejsze, że śpiwór Tomka nie został przemoczony.

Ostatnią noc wolałbym spędzić w moim śpiworku sam.

Już po zmroku wiosłowaliśmy spokojnie mijając marinę jachtową Gdańska, która znajduje się na staroujściu Wisły. Przed nami zostało tylko pokonać właściwe Wisłoujście i dalej było już z górki.  Tego dnia było dość mgliście i po ciemku wzrok zaczął nam płatać figle. 

Na tym odcinku nie było też żadnych świateł, które dawały by jakąkolwiek orientację w terenie.

Z opowiadań w Formozie  wiedzieliśmy, że Wisła pcha dość duże ilości wody, a o tej porze roku też bardzo duże ilości kry. Nie było mowy aby przejść  to miejsce po zmroku.

To było bardzo niebezpieczne i mogło się skończyć niewesoło. Na 35km przed metą nie było żadnych opcji na podejmowanie takiego ryzyka, dzięki któremu zyskać mogliśmy kilka kilometrów  do przodu lub co gorsza przerwać wyprawę w razie niepowodzenia.

Kilkaset metrów przed ujściem Wisły do zatoki postanowiliśmy rozbić nasz ostatni biwak przed Krynicą Morską.  Namiot rozbiliśmy na otwartej przestrzeni w śniegu. Nocą obudził nas porywisty wiatr, który targał namiotem we wszystkie strony. Mieliśmy nadzieję, że rano porywy wiatru ustaną.

 

 

 

 

DZIEŃ SIEDEMNASTY: To już jest koniec….

 

 

Nasze nadzieje okazały się płonne. Po telefonie do Piotra w sprawie pogodowej nasze humory których i tak już prawie nie było zjechały poniżej  zera.  Ja zacząłem rozważać opcję marszu.

Tylko tu żeby pokonać 300-400m rzeki trzeba by z kamasza  przejść do najbliższego mostu i  z powrotem. Co dawało jakieś 20km. Tomek chciał się przebijać przez częściowo zamarzniętą Wisłę.

To rozwiązanie mi się totalnie nie podobało.

Lód był zbyt słaby żeby pokonać ją w ten sposób. Oczywiście musiało dojść do kłótni. Które między nami się prawie nie zdarzają. Na szczęście była to kłótnia  konstruktywna.  Doszliśmy do wniosku, że jednak popłyniemy mimo bardzo porywistego wiatru. Na wodzie zaraz po starcie mieliśmy bez wiosłowania prędkość ponad 5km/h.  Co nieźle nas przerażało. Bo skoro bez wiosłowania tak zasuwamy od lądu.

To ile trzeba będzie dawać po wiośle żeby dotrzeć do brzegu pod taki wiatr.

Najtrudniejsze jednak okazało się omijanie potężnej kry.  Całe ujście Wisły wyglądało jak labirynt. Po którym błądziliśmy walcząc z wiatrem i prądem rzeki i lodem.

Humory nam wróciły jak zobaczyliśmy bandę fok harcujących wokół naszych kajaków.

Po wyjściu daleko w zatokę lód przerzedził się na tyle, że mogliśmy wykonać zwrot i zasuwać do brzegu.  To co latem zajęło by nam 15min. W zimie płynęliśmy ponad dwie godziny.

Na początku postępowa pod wiatr była żałosna 0,8-2km/h, na szczęście pomiędzy szkwałami wzrastała dość mocno. Gdy dotoczyliśmy się do brzegu okazało się, że zaraz przy samej plaży wiatr nie wieje prawie wcale.  Natomiast już 50m od brzegu łeb urywa. 

Także do Krynicy trzymaliśmy się tak blisko brzegu jak się dało.  Po drodze do celu zatrzymaliśmy się jeszcze w małej mieścince o ładnej nazwie: Jantar. Tam jak by to powiedział Bear Grylls uzupełniliśmy deficyty białka i napiliśmy się ciepłej kawy.  Od startu nie jedliśmy  śniadania i nie jedliśmy nic ciepłego, szkoda nam było czasu. Teraz kiedy na zegarze była  czternasta głód zaczął już poważnie nam doskwierać.

Po półgodzinnej pauzie byliśmy gotowi płynąć dalej. Nie chcieliśmy dzielić już naszej wyprawy na kolejny dzień i postanowiliśmy płynąć do samej Krynicy bez względu na porę o której tam przybędziemy. Po godzinie 19 dotarliśmy do założonego celu. Krynicy Morskiej.

Na samej mecie tak się rozpędziliśmy, że przepłynęliśmy okolice centrum i wyszliśmy na brzeg ostatnim wejściem na plażę nr 24. Żeby dotrzeć do miejsca noclegu i jadłodajni musieliśmy jeszcze pokonać dwa kilometry marszem.

To już jednak była pestka!!!!!

 

 

Podsumowanie:

 

Podczas tych siedemnastu dni przepłynęliśmy 400km

Kajak ciągnęliśmy za sobą ponad 90km

Udało nam się wykonać plan.

Traktowaliśmy naszą wyprawę nie jak wyścig czy zawody sportowe, lecz jako chęć sprawdzenia się w zimowych warunkach na dłuższej trasie.

Szkoda że nie dane nam było dotrzeć do mety w komplecie, ale nie mieliśmy wpływu na wydarzenia które ściągnęły Andrzeja do domu.

Pragniemy jako team, ale też każdy z osobna podziękować :

Aquarius kayaks – za udostępnienie najwyższej jakości sprzętu na naszą wyprawę

TKK Kołobrzeg – za wsparcie finansowe i opiekę medialną

Bram Serwis – za wsparcie finansowe

Studio55 –za materiały reklamowe

Euro Gips –za wsparcie finansowe

Piotrowi  i Joli Rosadom – za całokształt opieki i realne prognozy pogodowe do końca wyprawy.

Damianowi z Ustki – za wszystko co dla nas zrobiłeś brachuJ

Radkowi z Unieścia za nocleg i opiekę

Ekipie z Gdyni (ekipie z Pomorskiego Okręgowego  Związku  Żeglarskiego , chłopakom z Formozy, Jackowi i Mirkowi z klubu Contrast )

Tomkowi Falbie za opiekę medialną w Gdyni i ciekawe artykuły.

Gosi – za to że mam taką wspaniałą żonę (to dzięki niej mrzeżyński złodziej tak szybko został namierzony)

Naszym rodzinom, za wyrozumiałość , cierpliwość i czasem nadwyrężone nerwy;)

Husky Polska- za genialne śpiwory i namiot

Pracownikom marin: Kołobrzeg i Łeba za zaangażowanie i opiekę nad naszymi kajakami

Firmie Laminopol za bezpłatną profesjonalną naprawę naszego sprzętu

Właścicielom Villa Amber z Dębek za pomoc i nocleg w wyśmienitych warunkach

Robertowi i Łukaszowi za towarzystwo na morzu.

Ślimakowi za wyciągnięcie z naszego GPS wszystkich potzrebnych danych i stworzenie historii trasy

Dyrektorowi portu w Mrzeżynie i mieszkańcom, zaangażowanym w poszukiwanie naszego sprzętu

Składamy też podziękowania wszystkim tym, którzy nam kibicowali, których spotkaliśmy po drodze i mogliśmy liczyć na pomoc czy choćby ciepłe słowa

 

Pozdrowienia

 

Team Kayak 2

Tomek&Andrzej&Konrad